Kilka lat temu w szkole sportowej syna przetoczyła się moda na dietę pudełkową. Właśnie wtedy przekonywałem młodego o bezsensie takiego rozwiązania. Teraz powstał z tego wpis (nie ukrywam, pod wpływem artykułu w Newsweeku).
Zacznijmy od pojęcia. Dieta pudełkowa wygląda tak – codziennie rano firma cateringowa przywozi ci w tekturowych lub plastikowych opakowaniach (stąd nazwa), posiłki na cały dzień. Najczęściej 4-5, od śniadania, przez II śniadanie, obiad i kolację (czasem podwieczorek). Ustalamy tylko liczbę kalorii (zwykle 1500-3000) oraz dietę, spełniającą specjalne potrzeby (keto, bezglutenowa, vege, anty-cukrzycowa itp.). Firma wybiera menu (czasem możemy sobie ustalić, iż mamy wybór z 2-3 dań).
Skoro już wiemy, z czym, nomen-omen, ją zjeść, przejdźmy do wad i zalet diety pudełkowej. Plus widzę jeden – wygodę i oszczędność czasu. Nie gotujemy, nie mamy zmywania, nie musimy myśleć o zakupach, nie robimy ich. A cena? No cóż, wysoka, i to pod wieloma względami.
Zacznijmy od kasy. Jak podaje bohaterka artykułu z Newsweeka – 75 zł za 1500 Kcal. Przy 2000 Kcal (dla faceta na diecie) – 100 zł/dzień. A są jeszcze wersje 2500 Kcal i 3000 Kcal. Skupmy się jednak na tych podstawowych. 175 zł/dzień dla pary, oznacza ponad 5250 zł za miesiąc. Drogo. Za taką cenę pewnie dostaniemy cuda?
Otóż nie, i tu już mamy drugi minus. Śniadanie – twarożek z ogórkiem. Na II śniadanie – zapiekanka ziemniaczana z warzywami. Obiad – polędwiczki, kasza gryczana i buraczki, kolacja – makaron z kurczakiem i warzywami. To ma być domniemany luksus i oszczędność czasu? Twarożek z ogórkiem, to ja sobie kupię w Lidlu za 3 zł. Czas wykonania (pokroić – 1 min). Ziemniaki z warzywami – 10 minut roboty (przy gotowej mieszance) – cena 3 zł, podobnie z kolacją (kurczak, ryż, warzywa – 10 minut i 4 zł). Najgorzej wychodzą te polędwiczki i buraczki (bo kasza – znowu banał) – to już pół godziny i pewnie 10 zł. W sumie na cały dzień: niecała godzina roboty i 20 zł. No i umówmy się, poza polędwiczkami – nic wymyślnego. Zapiekankę, twarożek, czy kurczaka z ryżem i warzywami potrafi zrobić nastolatek. A przebitka cenowa większa niż w knajpie (x 3,8 zamiast x 3). A może to tylko kiepski przykład dziennikarza? Sam otwieram kolejne menu. Na śniadanie ciastko jogurtowe (do kupienia w Biedronce za 3 zł i 0 minut) , na II śniadanie – serek waniliowy (2 zł, 0 minut), obiad – zapiekanka makaronowa z kiełbasą (10 minut i 5 zł, podwieczorek – zupa krem z białych warzyw (10 minut i 2 zł), kolacja – kaszotto z pęczaku i warzyw (5 minut i 5 zł). W sumie 17 zł, 25 minut – a w ofercie za 65 zł/dziennie.
Kolejny problem. Smaki. Wciąż te same. Ile można jeść wariacji na temat: ryżu z warzywami, ziemniaków z warzywami i kurczaka? Do tego cebula, kapusta, marchew. Dlaczego tak? Bo najtańsze i gwałtownie się je przyrządza. Gotując w domu patrzymy jak Karol Nawrocki – mam ochotę na kiełbasę, zjem kiełbasę, na golonkę – proszę bardzo. Do tego obowiązkowo zimne piwo (w diecie pudełkowej – nie uświadczysz). A goloneczka kosztuje, wymaga dużo zachodu, gotuje się ją godzinami, więc nie licz na nią. Podobnie zupy. Nie dostaniesz czasochłonnych flaków, ale raczej zupy-kremy we wszystkich odmianach (miksuje się chwilę, a i warzywa wrzucą gorszej jakości i nie widać) z cebuli, z marchewki, z dyni, z cukinii, z selera (warzywa o najniższej cenie za kg). Po miesiącu-dwóch masz dość.
I wreszcie estetyka. Podobno pożeramy oczami, i dlatego, jeżeli smakuje, zjemy zdecydowanie za dużo. Brzęk sztućców, obrus (lub chociaż bambusowa podkładka), dobra kawa po wszystkim, miła rozmowa z żoną i czujemy się lepiej. A pudełka zachęcają do bylejakości, samotnego połykania na szybko. Inaczej wygląda twarożek podany w miseczce lub na talerzyku, a inaczej w wersji – plastikowe pudełko, takie same sztućce i połykanie w biegu. Nie powiem już o polędwiczkach odgrzanych w służbowej mikrofalówce kontra gotowanych sous vide. Na koniec z diety pudełkowej zostaje 4 razy tyle odpadów niż przy domowym gotowaniu.
A zdrowie? „Pudełkowcy” mocno je akcentują (w końcu w nazwie jest „dieta”). No cóż i tu wygląda kiepsko. To biznes nastawiony na zysk. O części już napisałem. Aby było tanio i kalorycznie (norma!) wybiera się typowe węglowodanowe zapychacze pełne chemii (przemysłowe ziemniaki, ryż, kasze), dokłada najtańsze warzywa (z najniższą ceną za kg), takie same mięsa (kurczak, wieprzowina). Nabiału dostajemy minimalne ilości (oficjalnie – bo wywołuje niestrawność, faktycznie – bo drogi), wołowinę rzadko i gorsze kawałki, ryba – głównie przemysłowa klasyka – łosoś, panga, pstrąg. Wszystko raczej drugiej jakości (nikt nie bawi się w szukanie ideału jak w dobrej knajpie) przygotowane jak w kuchni szkolnej mojego dzieciństwa, tylko jeszcze odgrzać musisz sobie sam i nie dostaniesz kompotu do mielonych. Porcje żałośnie małe wybaczyłbym, gdyby była jakość (sam generalnie wolę zjeść cienki jak papier 80g plaster szynki parmeńskiej niż kawał boczku), ale właśnie zwycięstwo ceny powoduje, iż w zapiekance ziemniaczanej z porem, pora jest mało, a ziemniaków dużo. Podobnie w kurczaku z ryżem, bo ryż kupimy w markecie za 4 zł/kg, podczas gdy pierś z kurczaka za 3 razy więcej. Tych tzw. diet nie układają dietetycy-specjaliści ale księgowi.
Dlatego wydawanie 4000 zł więcej (5250 zł – 1200 zł) za posiłki dla dwóch osób w warunkach miejskich, po to aby gorzej, brzydziej, mniej zdrowo zjeść i zaoszczędzić niecałe 30 godzin miesięcznie uważam za pomysł absurdalny. Stąd tytuł.