– Kiedyś, jak zbierało się siano, najpierw trzeba było je grabiami przewrócić, zgrabić w wałeczki. Przyjeżdżaliśmy po nie końmi. Ładowało się na wóz – mama podawała, tato układał, a ja pilnowałem koni – wspomina Jarosław Rogalski. O dawnych sianokosach, ale i tych współczesnych rozmawialiśmy podczas pracy w polu z rolnikiem z Bronowa (woj. podlaskie). – Już trzy bele zrobione, jeszcze 60 i na dziś koniec. To nie są zwykłe pola, tutaj są torfy, więc kurzy się tak, iż świata nie widać. Kiedy lato jest suche, dobrze się tutaj pracuje, ale kiedy jest mokro, można ugrząźć – tłumaczy.
Na pożytek ludzi i zwierząt
– Kiedy byłem mały, z ojcem kosiliśmy tu kosami, wkładaliśmy to na wóz konny i musieliśmy z tym jeździć dookoła, nie było mostu, była przeprawa promowa. Na prom trzeba było czekać parę godzin. Dziadek nam pomagał. Jedziemy z sianem, deszcz pada, dziadek zagrzebał mnie w sianie, żebym nie zmókł. Pamiętam jak rano jeszcze spałem, a dziadek już kosę klepał. Brał konewkę mleka, wiązał na głowie chustkę, żeby się ochronić przed słońcem i szedł kosić te hektary. To była wyprawa na cały dzień. Pół godziny pieszo, a później przeprawić się promem.Teraz ludzie mają tyle maszyn i mówią, iż im ciężko. Może kiedyś ludzie byli silniejsi, nie wiem. Nie mieli innej możliwości. Do dziś pilnuję, żeby ani trochę siana się nie zmarnowało. Trzeba je ograbiać, żeby było na pożytek ludzi i zwierząt, a nie tylko robić, aby robić – zaznacza rolnik.
Siana powinno wystarczyć
– Myślę, iż w tym roku będzie więcej bel, ponieważ sypałem nawozy. Zapisuję w zeszycie, ile bel z której łąki, żeby mieć porównanie z poprzednimi latami. Siano z pola jest lepsze, ale jak była susza, to na polu nie rosło nic, a tutaj torf trzyma jednak trochę wilgoci. W tamtym roku kosiłem tutaj dwa razy. W tym roku myślę, iż też dwa razy skoszę i wystarczy. Sprzedaliśmy kilka koni w tamtym roku, także już mniej tej paszy trzeba. Bele są drogie, więc nie ma co dokupować, lepiej o swoje łąki zadbać, nawozu posypać. Słomy będziemy musieli dokupić, gdzieś około 150 bel nam zabraknie, bo mamy mało pola, tylko 2,5 ha owsa – przelicza gospodarz.




Teraz koń i grabie to już przeżytek
– Kiedyś, jak zbierało się siano, najpierw trzeba było je grabiami przewrócić, zgrabić w wałeczki. Przyjeżdżaliśmy po nie końmi. Ładowało się na wóz – mama podawała, tato układał, a ja pilnowałem koni. Były takie owady „ślepaki”, które tak gryzły, iż konie się wyprzęgały. A teraz przyjeżdża się ciągnikiem i ciągnika nie gryzą. Jak było mokre lata, to się stawiało kopy siana, bo nie można było po nie dojechać. Później się tworzyło stóg i dopiero jak rzeka zamarzła, dało się przyjechać. Stóg stawiało się w najwyższym punkcie łąki. Przywoziło się gałęzie, żeby to siano od spodu nie namokło wodą – wspomina gospodarz. Zimą, jak było 30 stopni mrozu, przyjeżdżało się końmi po to siano. Promu nie było, bo rzeka zamarznięta. Zanim dojechaliśmy, byliśmy tak zziębnięci, iż braliśmy najpierw trochę siana ze stoga, rozpalaliśmy ognisko, żeby się ogrzać i ruszaliśmy do pracy. Teraz zostały tylko wspomnienia po tych czasach. Teraz koń i grabie to już przeżytek – wspomina Jarosław Rogalski.


