Ludzie uciekają od własnej waluty, a gospodarka i giełda rosną. Paradoks Turcji.

4 godzin temu

Wyobraź sobie gospodarkę, w której wzrost PKB bije rekordy, giełda pnie się w górę… a ludzie uciekają z własnej waluty szybciej, niż zdąży się ją wydać. To nie science fiction. To Turcja.

Inflacja? Codzienność. Słaba waluta? Norma. Kryzysy polityczne? Stały element krajobrazu, a mimo to, gospodarka jakoś działa, a choćby zaskakująco często… rośnie.

Jak to możliwe? Jakim cudem kraj, który przez lata łamał wszystkie zasady ekonomii, wciąż się kręci? Co się stanie, kiedy rachunek w końcu przyjdzie?

W tym materiale zabiorę Cię do świata, w którym waluta służy do płacenia, ale na pewno nie do oszczędzania, a giełda i konsumpcja nie są oznaką dobrobytu, tylko strategią przetrwania. Lecimy od Turcji, gdzie gospodarka oparta na inflacji jest codziennością.

Ludzie uciekają od własnej waluty, a gospodarka i giełda rosną. Paradoks Turcji.

Wymieniaj waluty dzięki Walutomatowi! Skorzystaj z promocji i 50% obniżki prowizji: https://www.walutomat.pl/landing/world/

Inflacja jak pogoda

Wyobraź sobie kraj, w którym inflacja nie jest epizodem raz na dekadę, tylko stałym elementem krajobrazu. Jak deszczowa pogoda w Wielkiej Brytanii. Raz ulewa, raz mżawka, ale parasol zawsze leży pod ręką. To właśnie Turcja. Gospodarka, która od lat żyje z permanentnie podwyższoną inflacją, słabą walutą i regularnymi kryzysami, a mimo to w statystykach wciąż potrafi rosnąć.

Z punktu widzenia klasycznej ekonomii coś tu nie gra. Lira regularnie traci na wartości, ceny potrafią przyspieszyć w szalonym tempie, a jednak dane o realnym PKB pokazują wzrost. Giełda w Stambule zachowuje się przyzwoicie, a jednocześnie przeciętny obywatel liczy każdy grosz, bo siła nabywcza pensji praktycznie z miesiąca na miesiąc topnieje. Na papierze sukces, a w portfelu katastrofa.

Ten paradoks nie jest przypadkiem, tylko efektem bardzo konkretnego miksu polityki gospodarczej, struktury samej gospodarki i sposobu, w jaki społeczeństwo nauczyło się funkcjonować w warunkach ciągłej inflacyjnej presji.

Z jednej strony mamy ideologiczną wizję prezydenta Erdogana, czyli tak zwaną Erdonomikę. Z drugiej strony mamy setki tysięcy firm żyjących z eksportu i turystyki, którym słaba waluta wręcz pomaga. Do tego miliony ludzi, którzy zarabiają w lirach i codziennie płacą za ten model.

Zyskaj od 3 do 20 darmowych akcji dzięki Freedom24

Każda akcja o wartości choćby 800 dolarów!

Załóż konto
Kupuj akcje bez prowizji przez XTB

Brak prowizji do obrotu 100 tys. euro miesięcznie!

Załóż konto
Wymieniaj waluty przez Walutomat!

Obniż prowizję za wymianę o 50%!

Załóż konto

Skąd to się wzięło: sukces na kredycie

Dzisiejsza turecka gospodarka nie spadła z nieba. Ukształtowała się przez lata mieszanki ambitnych planów modernizacyjnych, politycznych turbulencji i nieustannego dopalania wzrostu tanim kredytem. jeżeli chcemy zrozumieć, dlaczego Turcja żyje dziś z permanentnie podwyższoną inflacją, trzeba cofnąć się do kilku kluczowych etapów.

Na początku był względny sukces. W pierwszej dekadzie rządów Erdogana Turcja przechodziła transformację, którą chwalili choćby zachodni ekonomiści. Reformy fiskalne, inwestycje infrastrukturalne, napływ kapitału zagranicznego. Gospodarka rosła jak na drożdżach, a lira była postrzegana jako waluta wchodzącego rynku z potencjałem. Spora część tego wzrostu była napędzana kredytem. Konsumpcja, nieruchomości, finansowanie firm… Tani pieniądz stał się podstawową receptą na utrzymanie rozpędu. Problem w tym, iż to był pieniądz zagraniczny.

Punkt zwrotny: 2018 i test zaufania do liry

Potem przyszedł okres, w którym każdy zewnętrzny wstrząs uderzał w kraj intensywnie. Kryzys walutowy w 2018 roku był tu momentem przełomowym. Turcja miała dużo długu w walutach obcych i gospodarkę mocno uzależnioną od napływu kapitału zagranicznego. W praktyce oznaczało to jedno: wystarczyło, iż inwestorzy stracili zaufanie, a lira leciała w dół jak kamień, bo wszyscy uciekali do dolara.

Do tego doszła geopolityka, która dolewała benzyny do ognia. Spór polityczny z USA o aresztowanego pastora Brunsona, groźby sankcji, później zakup rosyjskiego systemu S-400 wbrew stanowisku NATO oraz napięcia na linii Ankara-Waszyngton i Ankara-Bruksela. Za każdym razem schemat był podobny: nagłówki o konflikcie politycznym, nerwowa reakcja rynku, wyprzedaż tureckich aktywów i osłabienie liry. Inwestorzy widzieli kraj, który jest jednocześnie członkiem NATO, formalnym kandydatem do UE i… partnerem Rosji, a do tego ma bank centralny pod coraz większą presją polityczną. Ryzyko polityczne i walutowe sklejone było ciągle w jedną całość.

Lira słabła nie tylko dlatego, iż Turcja miała „złą prasę” w polityce. Fundamenty też robiły swoje. Wysoka inflacja, chroniczny deficyt handlowy, konieczność ciągłego refinansowania długu w dolarach i euro oraz wrażliwość na podwyżki stóp w USA tworzyły mieszankę, w której kapitał portfelowy jest ekstremalnie nerwowy. Gdy Fed podnosi stopy, a Erdogan jednocześnie atakował ideę wysokich stóp, zagraniczni inwestorzy dochodzili do prostego wniosku: po co siedzieć w lirze, skoro można mieć podobne odsetki w dolarze, ale bez politycznego rollercoastera. Jednocześnie, kiedy Fed podnosi stopy, a Turcja ma masę długu w dolarach to ryzyko inwestowania w tureckie aktywa rosło, bo rosło ryzyko niewypłacalności Turcji, więc inwestorzy uciekali od liry. Jednocześnie osłabiająca się waluta, tylko napędzała inflację, bo rosły ceny zagranicznych produktów.

W efekcie każdy kolejny zewnętrzny szok działał jak test zaufania. I za każdym razem Turcja ten test przechodziła coraz gorzej, bo rynki widziały już nie tylko ryzyko gospodarcze, ale także to, iż polityka zaczyna wchodzić z butami w decyzje banku centralnego.

Gaszenie pożaru benzyną: stymulacja zamiast schłodzenia

Władze reagowały zawsze tak samo. Zamiast schłodzić gospodarkę, zacieśnić politykę pieniężną i odbudować wiarygodność, decydowały się na przyspieszanie. Kolejne fale stymulacji, kampanie kredytowe, dopłaty, gwarancje państwowe i interwencje walutowe. Wszystko po to, by utrzymać wzrost za wszelką cenę, choćby jeżeli oznaczało to coraz większą inflację i nierównowagę społeczną. Taka polityka zadziała na krótką metę, bo ludzie faktycznie wydają, firmy inwestują, a PKB rośnie. Problem zaczyna się wtedy, gdy rachunek przychodzi w formie kolejnej rundy inflacji.

Na to wszystko nałożyły się wydarzenia losowe, których żaden rząd nie planuje. Pandemia, a później trzęsienie ziemi w 2023 roku. Każdy z tych kryzysów wymagał gigantycznych wydatków i kolejnych zastrzyków płynności. Turecki model gospodarki, już wcześniej niestabilny, został przepalony.

Powstał system, który z zewnątrz wygląda jak nieustannie rozpędzona maszyna. PKB rośnie, eksport się kręci, turystyka bije rekordy. Ale pod maską to gospodarka nieustannie prowadzona na bardzo wysokich obrotach i bardzo niskim zaufaniu. Gospodarka, w której kolejne fale inflacji są tak samo przewidywalne jak zmiany pór roku.

To z tej historii wyrasta współczesna gospodarka Turcji. Kraj, który nie tyle walczy z inflacją, ile nauczył się z nią żyć. I tu warto wrócić do rozwinięcia pojęcia Erdonimiki.

Erdonomika, czyli odwrócenie podręcznika

Erdonomika to nie żart i nie potoczne określenie medialne. To spójny, choć skrajnie nieortodoksyjny sposób patrzenia na gospodarkę, który przez lata stał się oficjalną doktryną ekonomiczną Turcji. w uproszczeniu chodzi o jedno: wysokie stopy procentowe nie tłumią inflacji, ale ją powodują, a więc jeżeli inflacja rośnie, trzeba… ciąć stopy. Brzmi jak odwrócenie wszystkiego, czego uczą podręczniki. I dokładnie tak jest.

W teorii Erdogana wysoki koszt pieniądza dławi produkcję, podnosi koszty dla firm i winduje ceny. Dlatego niższe stopy miały rzekomo pobudzić inwestycje, zwiększyć podaż towarów i dzięki temu obniżyć presję inflacyjną. Problem polega na tym, iż taka logika ignoruje najważniejszy element: inflacja bierze się między innymi z braku zaufania do waluty, a to zaufanie buduje się między innymi poprzez stabilną, przewidywalną politykę banku centralnego.

Tymczasem w Turcji bank centralny był przez lata traktowany jak narzędzie polityczne. Gdy prezesi banku sprzeciwiali się cięciom stóp przy inflacji biegnącej w górę, byli po prostu wymieniani. Czasem w środku nocy. Polityka pieniężna prowadzona była więc nie tyle „pod dane”, ile pod wolę prezydenta. Rynki widziały to natychmiast. Efekt był podręcznikowy: lira traciła, bo inwestorzy nie wierzyli, iż instytucje państwa są w stanie kontrolować cokolwiek.

W praktyce Erdonomika wywołała reakcje łańcuchowe. Niższe stopy procentowe w kraju z dwucyfrową inflacją oznaczają realnie ujemne oprocentowanie lokat, więc Turcy na masową skalę uciekali z oszczędnościami do walut obcych, złota, kryptowalut i nieruchomości. Deprecjacja liry podnosiła koszty importu, a Turcja importuje praktycznie wszystko: energię, surowce, komponenty do produkcji. Z każdym spadkiem kursu, ceny rosły jeszcze szybciej.

Władze próbowały to łagodzić kolejnymi sztuczkami. Interwencje na rynku walutowym, sprzedaż rezerw walutowych, ograniczenia dla banków, specjalne produkty depozytowe powiązane z kursem liry. Wszystko po to, żeby zatrzymać spiralę dolarozacji i ucieczki od liry. Niestety efekt był taki, jak zwykle bywa przy używaniu taśmy klejącej do naprawy pękającej tamy. Działa na sekundy.

Dopiero po wyborach w 2023 roku Ankara dała sygnał powrotu do bardziej konwencjonalnej polityki. Stopy zostały podniesione drastycznie, a nowy zespół ekonomiczny zaczął odbudowywać wiarygodność. Problem polega na tym, iż zaufanie to nie jest przełącznik, który można kliknąć i natychmiast działa. Lata Erdonomiki zostawiły po sobie trudną spuściznę. Ludzie nie wracają do liry z dnia na dzień, firmy nie kasują ryzyk walutowych jednym ruchem, a inwestorzy zagraniczni nie zapominają o epizodach, w których polityka wchodziła w rolę banku centralnego.

Erdonomika pokazała jedno. Można prowadzić gospodarkę wbrew kanonom ekonomii, ale nie da się zawiesić psychologii rynku. jeżeli waluta traci wiarygodność, cała reszta przestaje działać zgodnie z planem.

Właśnie przez to Turcja walczy z permanentnie podwyższoną inflacją i tutaj należy szukać paradoksu tureckiego wzrostu. Gospodarka wygląda na rozgrzaną do czerwoności, a słupki PKB pną się w górę w imponującym tempie.

Wzrost na sterydach inflacji

Na papierze sukces. Turcja jest jednym z globalnych liderów wzrostu i to w realnym ujęciu PKB, a nie nominalnym. Ale diabeł tkwi w szczegółach tego, SKĄD ten wzrost się bierze. To nie jest zdrowy rozwój oparty na inwestycjach, ale gorączka konsumpcyjna.

Mechanizm jest prosty i brutalny: obywatele wiedzą, iż lira topnieje w oczach. Dlatego, zamiast oszczędzać, natychmiast wydają wypłatę. Kupują wszystko, od elektroniki po samochody, byle tylko pozbyć się gotówki. Taka masowa ucieczka od pieniądza, sztucznie pompuje konsumpcję i wskaźniki PKB. Gospodarka więc rzeczywiście rośnie, ale jest to wzrost na sterydach inflacji. Silnik pracuje na najwyższych obrotach nie dlatego, iż samochód jedzie w dobrą stronę, ale dlatego, iż kierowca wcisnął gaz do dechy, uciekając przed lawiną cen.

Podobnie działa fenomen giełdy w Stambule, chociaż tutaj mamy znacznie bardziej banalny mechanizm. Indeksy rosną bezpośrednio przez inflację. Inwestorzy widzą spektakularne nominalne stopy zwrotu. Jednak duża część tego sukcesu nie wynika z poprawy fundamentów spółek, tylko z panicznej ucieczki kapitału przed inflacją. jeżeli trzymać gotówkę oznacza realną stratę, to ludzie kupują akcje, bo to jeden z niewielu sposobów zachowania wartości oszczędności.

Kapitał nie płynie na rynek, bo firmy są takie genialne, tylko dlatego, iż alternatywą jest topniejąca kasa. Innymi słowy: inwestowanie staje się narzędziem przetrwania, a nie narzędziem do budowania majątku. Zresztą wystarczy zerknąć na ten sam indeks, ale wyceniony w amerykańskich dolarach, żeby zrozumieć, iż giełda turecka nie ma najlepszych czasów.

W efekcie turecki wzrost jest tak naprawdę iluzją. Nie dlatego, iż jest fałszywy tylko dlatego, iż jest napędzany taniejącą turystyką i ucieczką od gotówki, a nie realną poprawą sytuacji finansowej obywateli.

Zwykły obywatel doświadcza opisanego tam paradoksu na własnej skórze. Ceny rosną szybciej niż płace, siła nabywcza wypłat w lirach spada z roku na rok, a koszyk podstawowych dóbr staje się coraz większym obciążeniem. Wzrost PKB i zielone słupki na giełdzie nie poprawiają standardu życia, bo realne wynagrodzenia stoją w miejscu lub maleją. Najbogatsza część społeczeństwa, ta która ma dostęp do aktywów, walut obcych i inwestycji, jest w stanie chronić się przed inflacją. Reszta ponosi jej pełne koszty i widać to w odczytach ekonomicznego optymizmu obywateli, które w Turcji regularnie spadają od niemal 20 lat!

Dwie Turcje: dolarowa i liryczna

Warto rozwinąć wątek podziału na bogatszą i biedniejszą Turcję. W pewnym sensie Turcja nie ma jednej gospodarki. Ma dwie. Pierwsza działa w rytmie globalnego rynku, zarabia w dolarach i euro, korzysta na słabej lirze i potrafi rosnąć choćby wtedy, gdy reszta kraju dusi się inflacją. Druga to świat zwykłych obywateli, których dochody są zakotwiczone w lokalnej walucie i którzy nie mają żadnej tarczy chroniącej przed realnym spadkiem siły nabywczej. Te dwa światy żyją obok siebie, ale doświadczają zupełnie innych Turcji.

Po jednej stronie stoi sektor eksportowy, logistyka, produkcja przemysłowa, rolnictwo oraz turystyka. Firmy sprzedające za granicę mają naturalną przewagę: ich przychody wpływają w twardej walucie. Kiedy lira słabnie, każdy ich dolar przychodów przeliczony na lirę wygląda jak turbo-dopalacz. Mają więc większą elastyczność płacową, lepszą zdolność inwestycyjną i wyższe marże. W szczególności turystyka stała się dla Turcji maszynką do drukowania pieniędzy. Szczególnie do roku 2023. Dla przeciętnego Europejczyka wakacje w Turcji są dziś tańsze niż dekadę temu, co napędza popyt. Dla hotelarzy i restauratorów to złoty czas: koszty w lirze, wpływy w euro. Różnica kursowa pracuje dla nich każdego dnia.

Trzeba jednak zaznaczyć, iż dziś choćby ten model zaczyna zgrzytać, bo inflacja kosztów wewnątrz kraju jest tak potężna, iż pożera zyski choćby tych, którzy mają dolary. Mimo to, wciąż są uprzywilejowani. Mają aktywa, które trzymają wartość: nieruchomości, konta walutowe i firmy. W efekcie dla turystów Turcja przestała być w ostatnich dwóch sezonach „super-duper-tania”, ale dalej jest „super-tania”.

Po drugiej stronie jest jednak… reszta społeczeństwa, której dochody są nieindeksowane lub indeksowane z dużym opóźnieniem. Pracownicy sektora publicznego, sprzedawcy, budowlańcy, nauczyciele, pielęgniarki, drobni przedsiębiorcy. Ich pensje formalnie rosną, ale realnie gonią inflację tak, jak biegacz amator próbuje dogonić sprintera. Kiedy lira słabnie, ich koszty życia idą w górę natychmiast: paliwo, czynsz, jedzenie, elektronika, wszystko ma w sobie importowy komponent. Dochody zostają w tyle, bo nie mają tej przewagi, którą ma eksporter funkcjonujący w dolarze.

W efekcie powstaje dwubiegunowa rzeczywistość. Dla jednych słaba lira jest tragedią, bo ich budżet domowy co roku kurczy się o kilka rozmiarów. Dla innych to niemal biznesowy model: tani kraj, tania siła robocza, atrakcyjność dla turystów i inwestorów szukających niskich kosztów operacyjnych. Te dwie Turcje inaczej postrzegają inflację, inaczej czują kryzys i inaczej widzą przyszłość. Kiedy eksport bije rekordy, część społeczeństwa faktycznie ma się świetnie. Kiedy inflacja wbija kolejny szpile w portfele, druga część żyje w chronicznej niepewności.

Ten podział nie jest abstrakcją. Przekłada się na decyzje konsumpcyjne, na zachowania przedsiębiorstw, na dynamikę polityczną i na to, jak ludzie postrzegają sensowność oszczędzania oraz pracy. Całą strukturę i podział społeczeństwa na Turcję A i Turcję B można doskonale zobaczyć na mapie, gdzie odpowiedni kolor to PKB na jedną osobę w dolarach amerykańskich. Jak głosi nagłówek z portalu XYZ: Różnice w dochodzie między prowincjami są choćby czterokrotne.

Dołącz do nas na Twitterze oraz YouTube i bądź na bieżąco!

Mechanizmy obronne: dolary, złoto, krypto i ucieczka od liry

I właśnie w tej szczelinie pomiędzy dwiema Turcjami wyrastają mechanizmy obronne: masowa dolaryzacja, ucieczka w złoto, kryptowaluty oraz inne formy ochrony wartości.

W Turcji nie ma jednak klasycznej dolaryzacji, w której kraj formalnie porzuca własny pieniądz. To dolaryzacja oddolna, obywatelska, napędzana przez zwykłych ludzi, którzy po prostu nie chcą trzymać oszczędności w czymś, co topnieje szybciej niż kostka lodu w sierpniowe południe. Gospodarka funkcjonuje więc jak system wielowalutowy, choć nikt oficjalnie tego nie ogłosił.

Dolary i euro od lat krążą po tureckiej gospodarce tak swobodnie, jakby były drugim i trzecim legalnym środkiem płatniczym. Konta walutowe stały się standardem, a wiele rodzin trzyma swoje większe oszczędności w obcych walutach nie po to, by spekulować, ale by zwyczajnie przetrwać. Do tego dochodzą depozyty powiązane z kursem liry, które rząd wprowadził jako zachętę pod koniec 2021 roku, by ludzie wracali do rodzimej waluty. Państwo dosłownie dopłaca różnicę, jeżeli lira spadnie względem dolara. Samo to pokazuje, jak głęboka była erozja zaufania.

Wykres pokazuje, iż Turcy w szczycie sprzed kilku lat trzymali choćby ponad 60% swoich oszczędności w walutach obcych, a spadek, który nastąpił od tamtego czasu jest spowodowany głównie mechanizmem, który opisałem przed chwilą, czyli dopłacaniem przez rząd do depozytów w lirze, jeżeli lokalna waluta straci na wartości. Mimo inżynierii finansowej rządu, większość oszczędności w systemie bankowym jest przez cały czas de facto powiązana z wartością dolara lub euro. Trudno o lepszy dowód na ogromny brak zaufania do samej liry.

Druga linia obrony to złoto. W Turcji złoto nigdy nie wyszło z mody. To nie jest symbol statusu, tylko rodzinny magazyn wartości. Złote monety, sztabki, biżuteria przekazywana w prezencie. Wszystko to tworzy równoległy system oszczędzania, który funkcjonuje poza bankami i który jest tak zakorzeniony w kulturze, iż żaden program depozytowy go nie wyprze. W czasach dużej zmienności cen złoto ma jedną przewagę: nie potrzebuje banku centralnego, żeby być warte cokolwiek.

Trzecia linia obrony Turków to kryptowaluty (w tym stablecoiny), nieruchomości i codzienne decyzje ekonomiczne, które w praktyce neutralizują lirę w wielu obszarach życia. Firmy rozliczają kontrakty w dolarach lub euro, choćby jeżeli prawo formalnie tego zabrania. Wynajmujący podpisują umowy indeksowane kursem, choć oficjalnie powinni stosować lirę. Sklepy zmieniają cenniki częściej niż dekoracje sezonowe. Wiele dużych zakupów jest mentalnie przeliczanych na waluty obce, bo tylko wtedy ludzie mają jakiekolwiek odniesienie do wartości.

To wszystko sprawia, iż polityka pieniężna traci część swojej mocy. Podnoszenie i obniżanie stóp procentowych mają ograniczony wpływ na realne zachowania, skoro depozyty w lirze są marginesem całego systemu. Rząd próbuje odzyskać kontrolę, tworząc kolejne konstrukcje finansowe, dodając zachęty, regulacje i nieformalne naciski. Jednak, gdy społeczeństwo raz przestawiło się na myślenie w dolarze, trudno je przekonać, iż lira znowu jest bezpiecznym miejscem. W praktyce turecka waluta jest w takim miejscu, iż będzie jeszcze tracić wartość choćby ze względów psychologicznych i przyzwyczajenia konsumentów do tego, żeby się jej pozbywać jak najszybciej i wymieniać na inne waluty. Takie zachowania generują podaż i presję na wartość liry, a w efekcie znów nakręcają inflację. Tutaj potrzeba czegoś więcej niż samego podniesienia stóp procentowych, żeby zahamować inflację.

Polub nas na Facebook!

Znajdziesz tam więcej wartościowych treści o inwestowani, giełdzie i rynkach.

Iluzja, która działa… do czasu

Turcja żyje więc w gospodarce, w której waluta lokalna jest środkiem płatniczym, ale nie jest dla nikogo magazynem wartości.

Turecki model gospodarczy działa, ale w sposób przypominający jazdę samochodem z pękniętym amortyzatorem. Da się jechać. Da się choćby utrzymać wysoką prędkość. Tylko iż każdy kolejny kilometr zużywa układ bardziej niż poprzedni, a kierowca wie, iż to się nie skończy dobrze, jeżeli nic nie zostanie naprawione. Turcja od lat funkcjonuje dokładnie w takim trybie: wzrost jest, eksport rośnie, turystyka kwitnie, ale rdzeń gospodarki jest coraz bardziej nadwyrężony.

Czy więc ten model działa? Technicznie tak. Dzięki silnej demografii w przeszłości, przedsiębiorczości społeczeństwa i sile sektora eksportowego, Turcja potrafi utrzymywać wzrost, choćby jeżeli polityka pieniężna jest delikatnie mówiąc, osobliwa.

Ale czy jest to model zrównoważony? Nie. To bardziej system przetrwania niż model rozwoju. Jego fundamentem jest ciągłe przesuwanie kosztów w czasie i na barki tych, którzy nie mają, jak się bronić. Gospodarka może tak jeszcze funkcjonować, ale rachunek przyjdzie albo w formie gwałtownego schłodzenia i kryzysu, albo w formie powolnej degradacji poziomu życia. Turcja stara się od dwóch lat naprawić błędy przeszłości i podniosła stopy procentowe, ale pozostaje kwestia zaufania do waluty, czy uda się je odbudować bez większych turbulencji?

Kolejne najważniejsze pytanie nie brzmi więc, czy system się trzyma, tylko jak długo społeczeństwo zaakceptuje model, w którym gospodarka rośnie, ale realny standard życia większości prowincji stoi w miejscu lub się cofa?

Erdonomika pokazała, iż można prowadzić politykę gospodarczą wbrew podręcznikom, ale nie można zawiesić zaufania społecznego ani psychologii rynku. Słaba lira stała się zarówno paliwem eksportu, jak i gwoździem do trumny klasy średniej. Powstały dwie Turcje: jedna funkcjonująca w dolarze, druga uwięziona w wartości, która topnieje z każdym miesiącem.

Ten model jeszcze się trzyma, bo adaptacja społeczeństwa łagodzi jego wady, a demografia i przedsiębiorczość dają gospodarce siłę nośną. Ale to nie jest zdrowy model. Najważniejszy wniosek jest prosty: wysoka inflacja nie zabija gospodarki od razu. Ona robi to powoli, zmieniając wszystko po trochu, aż pewnego dnia kraj budzi się w zupełnie innym punkcie niż ten, z którego startował.

Gospodarka Turcji to dowód na to, iż system może się kręcić choćby wtedy, gdy nikt w niego nie wierzy. Że wzrost PKB może iść w górę, giełda bić rekordy, a ludzie… i tak nie chcą trzymać pieniędzy w swojej walucie.

Ale to nie jest cud. To kosztowna iluzja utrzymywana dzięki kredytu, konsumpcyjnej desperacji i nadziei, iż „jakoś to będzie”. Problem w tym, iż „jakoś” zawsze działa… do czasu aż przestaje.

Turcja pokazuje, iż gospodarka może przetrwać więcej, niż nam się wydaje, ale też, iż każdy system oparty na braku zaufania ma w sobie tykającą bombę. Tylko nikt nie wie, kiedy zegar się zatrzyma.

Wymieniaj waluty dzięki Walutomatowi! Skorzystaj z promocji i 50% obniżki prowizji: https://www.walutomat.pl/landing/world/

Do zarobienia,
Piotr Cymcyk

Porcja informacji o rynku prosto na Twoją skrzynkę w każdą niedzielę o 19:00
67
5
Idź do oryginalnego materiału