Znasz to uczucie, kiedy patrzysz na wykres spółki i myślisz „+300%… fajnie! Mogłem kupić.
Tak, też mam takie. W świecie inwestowania wielu z nas woli przekombinować. Szukać głębi, drugiego dna, ukrytej historii, zamiast po prostu… spojrzeć sucho na liczby i zaufać temu, co widać gołym okiem.
W tym materiale pokażę Ci właśnie takie historie na swoim przykładzie. Inwestycje, które były banalne i logiczne, a mimo to przeszły mi koło nosa. Nie po to, żeby się biczować ku waszej satysfakcji, mimo iż dokładnie tego chcecie. Po to, żeby pokazać, iż czasem to, co najbardziej oczywiste, daje największy zwrot. I może następnym razem po prostu nie warto nie kombinować?
To były oczywiste inwestycje, a ja ich nie kupiłem. Jak uciekły mi najlepsze okazje?
Inwestuj z XTB! Podczas rejestracji podaj kod DNARYNKOW i odbierz darmowy kurs inwestowania dla początkujących
Załóż konto na: https://link-pso.xtb.com/pso/aKgIe
Paradoks inwestora
To o czym dziś będę mówił to ogromny paradoks. My, inwestorzy, mamy tendencję do przekombinowywania. Lubimy szukać drugiego dna, wymyślać scenariusze, które są bardziej skomplikowane niż potrzeba. Wydaje nam się, iż jeżeli coś wygląda zbyt klarownie, to pewnie jest pułapką. Tymczasem historia pokazuje, iż bardzo często te najbardziej oczywiste zagrania… okazują się potem po czasie strzałem w dziesiątkę.
Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, bo nie chcemy być „jednym z tłumu”. Wszyscy lubimy myśleć, iż jesteśmy sprytniejsi od rynku, iż zauważymy coś, czego inni nie dostrzegają. W efekcie zaczynamy odrzucać to, co widoczne gołym okiem i zamiast iść prostą ścieżką, wolimy gonić za czymś, co wydaje się być bardziej wyszukane.
Mamy tez wbudowaną nieufność wobec „zbyt dobrych okazji”. jeżeli coś wygląda na zbyt łatwe, to nasz mózg automatycznie podpowiada, iż musi być w tym jakiś haczyk. W efekcie często zamiast prostej inwestycji wybieramy ryzykowną alternatywę. tylko po to, żeby po latach zobaczyć, jak to „banalne” rozwiązanie dawało świetne zwroty.
Do tego wszystkiego w grę wchodzą też emocje. Czasem to cynizm, iż nie wypada zarabiać na oczywistych trendach. Czasem to strach, iż się wygłupimy, kupując coś, co każdy zna. Czasem po prostu przekonanie, iż musimy być mądrzejsi od całego rynku, bo przecież „nie po to się tyle uczymy inwestowania, żeby kupować to co wszyscy”.
Tak, ja też tak czasem robię. Nie, nie mam 100% skuteczności. Do inwestowania z sukcesem wystarczy mi jednak „jedynie” zarabiać więcej niż tracę. Do tego nie trzeba mieć w zasadzie choćby 50% skuteczności. Pokażę Wam więc kilka oczywistych inwestycji, które sam miałem jak wół przed oczami, ale wolałem poszukać czegoś „lepszego” i w efekcie zostało mi jedynie obserwować, jak pociąg odjeżdża, gdy ja czekam sobie na złym peronie.
Spotify – oczywista muzyka sukcesu
Na pierwszy ogień… Spotify. Kiedy dziś patrzę na Spotify, to trudno mi uwierzyć, iż kiedykolwiek miałem jakieś wątpliwości co do tego biznesu, a miałem je przeogromne…
Największa na świecie platforma streamingowa muzyki, z setkami milionów użytkowników, marką rozpoznawalną globalnie i przychodami liczonymi w miliardach dolarów rocznie. Każdy ją zna, a ci, którzy raz dali się namówić na subskrypcję, prawdopodobnie nie wyobrażają sobie z niej zrezygnować. Zresztą… ja też.
Spotify wyróżnia przede wszystkim ogromna lojalność klientów. Wystarczy się chwilę zastanowić: jak często zdarza się wam zrezygnować z Netflixa, HBO czy innej platformy VOD, bo akurat macie mniej czasu albo nie ma nic interesującego w ofercie? Z muzyką jest inaczej. Ze Spotify się nie rezygnuje, bo dostęp do piosenek chcemy zawsze i wszędzie – w pracy, na spacerze, w podróży, na siłowni. To nie jest „miły dodatek”, z którego można zrezygnować na miesiąc czy dwa. To już w zasadzie codzienna potrzeba.
Tu tkwi kluczowa różnica między rynkiem VOD a streamingiem muzyki. W filmach i serialach wielu z nas skacze między platformami, bo żadna nie ma pełnego katalogu i czasem rezygnujemy z jednej, żeby opłacić drugą. W muzyce większość wybierze jedną usługę i zostanie jej wierna na lata. Spotify zbudował tak silną pozycję, dlatego iż dla ogromnej części ludzi to właśnie on jest tą „jedyną platformą”. Żeby dojść do takiego wniosku, nie trzeba być analitykiem finansowym. Wystarczy spojrzeć na własne nawyki i porozmawiać ze znajomymi. Niby oczywiste.
Jeśli połączymy ten obrazek z danymi, to widać było krzyczącą okazję inwestycyjną. Od 2016 roku liczba aktywnych użytkowników rosła średnio o 25% rocznie, a subskrybentów jeszcze szybciej, o 28% rocznie. Rok w rok spółka konsekwentnie powiększała bazę klientów. Mimo to w 2022 roku kurs akcji był niżej niż w dniu debiutu pięć lat wcześniej. To był dołek wszech czasów na spółce, która było i jest liderem swojego sektora.
Dołek na spółce, która nie tylko zdominowała rynek, ale w zasadzie stworzyła całą kategorię rynku i która stała się marką rozpoznawalną niemal tak samo jak Nike czy Samsung.

Ja, fanatyk efektów sieciowych nie połączyłem tych oczywistych kropek. No debil. Wystarczyło, iż zarząd przełączył potem priorytety i zamiast skupiać się wyłącznie na budowie masy użytkowników, zaczął myśleć o monetyzacji. Efekt? Wynik operacyjny, który wcześniej utrzymywał się na minusie, w zaledwie rok eksplodował w górę. To pokazuje, jak ogromna była lojalność klientów. Spotify zaczęło mocniej „wyciskać” przychody ze swojej bazy, a użytkownicy… wcale nie zaczęli odpływać. Wręcz przeciwnie, ich liczba przez cały czas rosła, a spółka skorzystała z potężnego efektu dźwigni operacyjnej. Zyski wystrzeliły jak za sprawą czarodziejskiej różdżki.

Jeszcze zasadnym było mieć obawy o biznes Spotify, gdy ten był na samym początku swojej działalności. W dawnej epoce, gdzie przemysł muzyczny miał gigantyczny problem, a piractwo rozrywało rynek na kawałki – sprzedaż płyt spadała, a artyści i wytwórnie szukali desperacko nowych modeli biznesowych. Wtedy pojawił się pomysł: platforma, na której za darmo, w zamian za reklamy, albo za niewielką miesięczną opłatą, możesz mieć dostęp do całej muzyki świata. Dla konsumenta – bajka. Dla inwestora – koszmar. 15 lat temu pomysł mógł i powinien wydawać się szalony.

Ale dekadę później nikt już nie powinien mieć wątpliwości, iż ten model zadziała. A jednak – ja je miałem. No nie potrafiłem uwierzyć, iż tak oczywisty zakład jak to, iż Spotify może dać tak łatwo odpalić dźwignię operacyjną. Z jakiegoś powodu nie chciałem dostrzec, iż monetyzacja ogromnej bazy użytkowników była kwestią „kiedy”, a nie „czy”. Z perspektywy czasu widać, iż to była jedna z tych okazji, które wydają się zbyt banalne, by były prawdziwe. Może dlatego tak wielu inwestorów ją przegapiło.

Dziś Spotify od początku 2023 roku wygenerował stopę zwrotu około 800%. W tym samym czasie Nasdaq100 dał zarobić 124%.

Między innymi po takich historiach inwestor uświadamia sobie, iż czasem po prostu warto działać. Sam Druckenmiller powtarzał, iż najpierw inwestuj, a potem badaj.
Dino Polska – potęga w prostocie
Ale moja ślepota nie dotyczyła tylko Spotify! Czas na drugiego zawodnika. Tym razem z naszego podwórka. Dino Polska!
To jeden z najlepszych przykładów na to, jak można przegapić coś, co było niemal podane na tacy. Zanim spółka weszła na giełdę w 2017 roku, jej historia wyglądała jak podręcznikowy case wzrostu:
- ekspansja sklepów w tempie 33% rocznie,

- świetne wskaźniki rentowności i efektywne zarządzanie kapitałem

- ogromny, niewykorzystany potencjał dalszej ekspansji w całym kraju.

Mimo to, ja na początku patrzyłem na Dino jak na po prostu zwykły biznes. Ot, taka tam kolejna sieć spożywcza na prowincji.
Problem polegał na tym, iż Dino nie pobudzało wyobraźni. To nie była spółka technologiczna z Doliny Krzemowej, która mogła „zrewolucjonizować świat”. To nie był producent broni czy twórca przełomowych leków. To były zwykłe sklepy. Cegła, beton i półki z kiełbasą. Nudne, za proste i, co gorsza, zbyt oczywiste, żeby miało dać ponadprzeciętny zwrot.
Ale cyferki nie kłamały. Na koniec 2016 roku Dino miało już ponad 600 sklepów, a w prospekcie emisyjnym deklarowało, iż do 2020 roku chce przekroczyć liczbę 1200 placówek. Dziś w 2025 jest ich już 2800. Do tego dochodziła organizacja gotowa na skalowanie: własne centra dystrybucji, własny transport, zakupy bezpośrednio u producentów i wielki efekt skali, który pozwalał stopniowo poprawiać marże.

Spółka rosła nie tylko szybko, ale i zdrowo. Zwrot z zainwestowanego kapitału przekraczał 30%. To jest cyferka, która powinna zapalić każdemu inwestorowi zieloną lampkę kupowania.
Zresztą wystarczyło spojrzeć na mapę Polski, by zobaczyć, iż w 2017 roku Dino dopiero zaczynało ekspansję w kraju. W ówczesnym prospekcie emisyjnym zarząd mówił wprost: Polska jest w stanie przyjąć minimum 2700 sklepów Dino. To oznaczało potencjał wzrostu 4 razy względem momentu IPO. Mimo wszystko ja widziałem w tym półki z kiełbasą.
Dziś, kiedy spoglądamy na wykres kursu Dino, widzimy, iż ta „nudna” spółka okazała się jedną z najlepszych inwestycji ostatniej dekady. Inwestorzy, którzy odrzucili Dino jako „zbyt proste, żeby działało”, stracili szansę na wielokrotne zwroty. Bo choć technologia pobudza wyobraźnię, to właśnie ta sieć zwykłych sklepów spożywczych dała stopę zwrotu, której nie powstydziłyby się największe gwiazdy rynku.
S&P 500, Nasdaq100, czy Polski WIG mogą się schować przy tym, ile dało zarobić Dino od giełdowego debiutu! Ponad 1000% od 2017 roku. W tym czasie Nasdaq dał około 350%. W końcu się przełamałem i wiele razy miałem Dino w swoim portfelu, ale nigdy nie potrafiłem utrzymać go długo. Gdzieś z tyłu głowy dalej ktoś mówił „to półki z kiełbasą”. Zrozumienie fenomenu tego modelu biznesowego przyszło do mnie o wiele za późno.

Rheinmetall – wojna i oczywisty zwrot
Jedziemy dalej i na tapet bierzemy chyba tak oczywiste zagranie, iż choćby dziecko połączyłoby te kropki – Rheinmetall.
Branża zbrojeniowa przez lata była w Europie traktowana po macoszemu. Rządy ograniczały wydatki, armie redukowano, a inwestorzy woleli kierować kapitał w technologie, energię odnawialną czy nieruchomości. Firmy takie jak Rheinmetall – niemiecki producent broni, pojazdów opancerzonych i amunicji – funkcjonowały w tle, raczej stabilnie, ale bez fajerwerków.

24 lutego 2022 roku wszystko się zmieniło. Wybuch wojny w Ukrainie stał się momentem, w którym cała Europa zderzyła się z brutalną rzeczywistością. Trzeba wrócić do poważnych wydatków na obronność. Nie chodzi choćby o to, iż nie rzuciłem się do kupowania akcji Rheinmetallu chwilę po wybuchu wojny. Wtedy wszystko było jeszcze niepewne i w tym nic dziwnego nie ma. Dlaczego jednak nie rzuciłem się na nie przez 2023 rok? Albo przez 2024? Tego nigdy nie zrozumiem.
Niemcy, które przez dekady były symbolem powściągliwości militarnej, ogłosiły specjalny fundusz na 100 miliardów euro przeznaczony na modernizację armii. Inne kraje kontynentu zaczęły zapowiadać gwałtowne zwiększanie budżetów obronnych.

W takiej sytuacji logiczne było, iż pieniądze popłyną do największych dostawców sprzętu. Rheinmetall znajdował się dokładnie w centrum tego strumienia. Od amunicji, przez pojazdy bojowe, po systemy obronne. Dla inwestora było to wręcz oczywiste: państwa potrzebują natychmiastowego zwiększenia mocy produkcyjnych, a ta spółka była naturalnym beneficjentem.
Kurs w 2022 roku zareagował natychmiast i wielu inwestorom mogło się wydawać, iż „pociąg już odjechał”. Spółka zrobiła 140% w niecałe dwa miesiące i 25% w jeden dzień po wybuchu wojny. Masa uczestników rynku po takich wzrostach mówi sobie, iż „wszystko już w cenach”, „rynek zdyskontował nowe informacje”. No nie do końca tak działa rynek. Rynek nie jest efektywny i tego typu informacje nie są dyskontowane w trakcie jednej sesji. Inwestorzy nie są nieomylni. Raz przereagują, a raz nie doszacują.

Tym był to początek nowego cyklu. Europa, która latami wydawała na wojsko 1–1,5% PKB, nagle zaczęła gonić poziom 2%, a w tej chwili mowa o choćby 3,5% PKB. Mówimy o setkach miliardów euro dodatkowych kontraktów. Rheinmetall w kolejnych kwartałach raportował rekordowe zamówienia, a portfel kontraktów pęczniał w tempie, jakiego firma nigdy wcześniej nie widziała. EBITDA, która w latach 2015 – 2021 rosła w tempie około 10% rocznie, przyśpieszyła do 27% rocznie w latach 2021-2025, a prognozy wcale nie wskazują na to, żeby miała się zatrzymać!

Z perspektywy inwestora okazja była niemal podręcznikowa. Jasny trend makro, ogromne i trwałe źródło finansowania (bo budżety państwowe), spółka z dominującą pozycją w branży. Do tego realna bariera wejścia dla konkurencji, bo ciężko nagle „zbudować” producenta broni od zera. To było tak oczywiste, iż po pierwszym wystrzale trudno było nie uznać, iż „wszystko jest już w cenach”, a jednak nie było. Widzimy to wyraźnie, kiedy patrzymy na odlatujący w kosmos wykres ceny akcji Rheinmetall. Niestety poleciał tam beze mnie.
Inwestycja tak rażąco logiczna, iż aż trudno było w nią uwierzyć.

Meta – paniczna przecena, logiczna okazja
Do tej pory krążyliśmy po Europie, ale trudno mówić o inwestowaniu, nie zaglądając do Stanów Zjednoczonych. Jest też jeden z gigantów technologicznych, o ironio, jeden z moich ulubionych, który swego czasu był wyceniany tak tanio, jakby rozdawano go za darmo, a jednak nie sięgnąłem po niego wtedy do portfela.
Kiedy w 2021 roku Mark Zuckerberg ogłosił zmianę nazwy Facebooka na Meta, rynek wstrzymał oddech. Sam rebranding był mocnym sygnałem, iż firma nie chce być postrzegana jedynie jako portal społecznościowy. Jednak dopiero w 2022 roku konsekwencje tej decyzji uderzyły z całą mocą. Inwestorzy zobaczyli w raportach kwartalnych miliardy dolarów pompowane w dział Reality Labs, a zyski z tego segmentu były praktycznie zerowe. Nagle cała uwaga skupiła się na jednym pytaniu: czy Meta przepala swoje gigantyczne przychody na projekt, którego nikt nie potrzebuje?

Reakcja giełdy była dramatyczna. Wartość spółki spadła o 75%, a Meta znalazła się na 9 miejscu największych przegranych indeksu S&P 500 w 2022 roku.

Co ciekawe, ten gwałtowny zjazd wyceny nie był związany z załamaniem głównego biznesu. Przeciwnie – w 2022 roku Facebook, Instagram i WhatsApp wciąż generowały miliardy dolarów z reklamy, a liczba aktywnych użytkowników przez cały czas rosła. Problemem nie były więc fundamenty, ale to, jak rynek postrzegał przyszłość firmy.

W oczach inwestorów Meta zaczęła przypominać hazardzistę, który stawia wszystkie żetony na jedną, niepewną wizję. Metaverse jawił się jako droga zabawka, której potencjalna adopcja mogła nastąpić dopiero za wiele lat. Co gorsza, otoczenie makroekonomiczne – wysoka inflacja, rosnące stopy procentowe, spowolnienie gospodarcze – wszystko sprawiało, iż cierpliwość inwestorów do spółek „palących gotówkę” gwałtownie się kurczyła. Sam Mark Zuckerberg zaczął być postrzegany, jako wariat, który odkleił się od rzeczywistości i przepala pieniądze na swoje fantazje.
Do tego dochodził czynnik wizerunkowy. Meta była w tamtym czasie pod ostrzałem regulacyjnym i medialnym. Zarzuty o niewystarczającą ochronę danych, presja związana z dezinformacją, a także mocniejsza konkurencja ze strony TikToka. Wszystko tworzyło obraz firmy w defensywie. Inwestorzy zaczęli się zastanawiać, czy Zuckerberg nie ucieka w futurystyczne wizje właśnie po to, żeby przykryć bieżące problemy. Sam też się nad tym zastanawiałem.
Paradoks polegał na tym, iż w wycenie giełdowej te obawy urosły do rozmiarów karykaturalnych. Rynek wyceniał ją tak, jakby cały model reklamowy miał się rozsypać, a tymczasem przychody z reklam wciąż płynęły szerokim strumieniem.
Wyprzedzający wskaźnik P/E znalazł się na poziomie poniżej 9, co historycznie było czymś niespotykanym i wręcz śmiesznym dla takiej firmy. Dla porównania średnia wartość tego wskaźnika z ostatnich 10 lat wynosiła ponad 23.

Jeśli weźmiemy sobie zysk netto Mety za 2024 rok to okaże się, iż wyprzedzający wskaźnik P/E w dołku bessy z 2022 roku był nawet… poniżej 4. Dla jednej z największych spółek technologicznych na świecie o absurdalnie wysokich marżach.
Wszystko w momencie, kiedy z samym biznesem było wszystko w porządku, a do pełni szczęścia wystarczyła decyzja o ograniczeniu inwestycji w fantazję Zuckerberga. Okazja wydawała się aż nazbyt oczywista: spółka z solidnymi fundamentami, panicznie przeceniona przez rynek, ale przegapiona przez wielu, którzy bali się, iż w szafie będzie więcej trupów, których jeszcze nie widać. Nie było.
Od dołka ostatniej bessy Meta dała zarobić około 700%, bo nie tylko poprawiła swoje wyniki finansowe, ale jej wycena wróciła do normy. W tym samym czasie Nasdaq100 wzrósł o 130%.

Polskie banki – banalna zależność, ogromne zyski
A na koniec jeszcze coś z polskiego podwórka, co niby kupiłem, ale zdecydowanie za późno. Polskie banki.

Sektor bankowy w Polsce przez wiele lat uchodził za dość przewidywalny, ale jednocześnie mało atrakcyjny. Niskie stopy procentowe mocno ograniczały marże odsetkowe, do tego dochodziły kolejne regulacje, podatek bankowy czy ryzyko związane z kredytami frankowymi. Dla wielu inwestorów banki były symbolem stagnacji. Spółkami, które co prawda utrzymywały się na powierzchni, ale trudno było doszukiwać się w nich spektakularnego potencjału wzrostowego.
Wszystko zmieniło się w 2021 roku, kiedy inflacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Rada Polityki Pieniężnej była zmuszona rozpocząć cykl gwałtownych podwyżek stóp procentowych. Dla kredytobiorców oznaczało to dramatyczny wzrost rat, ale dla banków zwrot w biznesie. Mechanizm był prosty: wyższe stopy procentowe podnoszą oprocentowanie kredytów, a przy niskiej konkurencji o depozyty i nadpłynności sektora banki mogły utrzymywać koszt pozyskania kapitału na niskim poziomie.

W efekcie marże odsetkowe eksplodowały, a zyski banków, które przez lata były średnie i pełne obciążeń, nagle zaczęły bić rekordy. Raporty kwartalne publikowane w 2023 roku pokazywały wyniki, jakich rynek nie widział nigdy wcześniej. Z perspektywy inwestora była to sytuacja wręcz banalna do przewidzenia.
Wystarczy rozumieć podstawową zależność: wzrost inflacji = stopy procentowe w górę = większy zarobek banków na kredytach, to mógł w miarę spokojnie założyć, iż zyski sektora wzrosną, a wraz z nimi ceny akcji.

A jednak sam też się długo wahałem. Dlaczego? A bo to zawsze był w Polsce sektor do bicia przez rządzących ku uciesze społeczeństwa. A bo to nie wiadomo, jak bardzo jeszcze trzeba będzie robić rezerwy na franki. A bo to nie wiadomo, czy KNF zezwoli na wypłaty dywidend.
Zawsze yły jakieś przeszkody w głowie. Mimo to zyski banków rosły, a akcjonariusze, którzy weszli we właściwym momencie, mogli cieszyć się z potężnych stóp zwrotu. Zarobiłem na tym zdecydowanie za mało.
Łatwo przeoczyć coś choćby banalnie prostego. W świecie inwestowania często szukamy wyrafinowanych modeli, nowych technologii czy złożonych historii. Tymczasem tutaj mieliśmy do czynienia z najprostszą mechaniką. Stopa procentowa idzie w górę, to banki zarabiają więcej. Zero magii.
Dla mnie to jedna z najbardziej bolesnych lekcji z ostatnich lat. Zamiast skupić się na oczywistości i zaufać logice, szukałem drugiego dna. Rzeczywistość była taka, iż kto postawił na sektor finansowy już w 2021, ten mógł zarobić kolosalne pieniądze, a nie tylko coś tam, a cała analiza mogła ograniczyć się do jednego zdania.
Lekcja prostoty
Na początku tego materiału mówiłem, iż inwestorzy mają tendencję do przekombinowywania. I kiedy teraz patrzę na historie, które dziś przeanalizowaliśmy, widzę to bardzo wyraźnie.
W każdym z tych przypadków logika była prosta: baza użytkowników Spotify musiała w końcu zacząć generować zyski, Meta była panicznie przeceniona mimo wciąż gigantycznych przychodów z reklamy, Dino miało fenomenalne tempo ekspansji w kraju z miejscem na setki nowych sklepów, Rheinmetall korzystało z rekordowych wydatków na obronność, a banki w Polsce były największymi beneficjentami cyklu podwyżek stóp. To wszystko były sytuacje, które wręcz krzyczały: „tu jest okazja”.
Jasne, oczywiście nie oznacza to, iż każda taka oczywista inwestycja zakończy się sukcesem. Rynek zna wiele przykładów spółek, które na pierwszy rzut oka miały genialny model, a ostatecznie zawiodły. Ale kluczowa lekcja jest inna: nie wolno odrzucać prostych historii tylko dlatego, iż są proste. Warto sprawdzić, czy za tą prostotą nie kryje się fundament, który jest dużo mocniejszy, niż podpowiada intuicja.
Dla mnie te przykłady to zawsze jakieś lekcje. Ominąłem spółki, które były niemal oczywistymi kandydatami do portfela, bo próbowałem być w ich przypadku mądrzejszy. Prawda jest taka, iż czasem wystarczy zatrzymać się, spojrzeć na liczby i powiedzieć: „to działa, nie ma sensu szukać drugiego dna”.
Każdy inwestor ma swoją listę „oczywistych” okazji, których nie wykorzystał. Czasem z braku odwagi. Czasem przez nadmierne komplikowanie, a czasem… po prostu dlatego, iż nie wyglądały wystarczająco spektakularnie.
Na tym polega siła prostoty. Nie trzeba znać 10 wskaźników, żeby zobaczyć, iż banki będą zarabiać na wysokich stopach, albo iż Spotify rośnie, bo ludzie nie potrafią już żyć bez muzyki w kieszeni.
Czasem wystarczy zaufać temu, co widać. Tylko i aż tyle.
Inwestuj z XTB! Podczas rejestracji podaj kod DNARYNKOW i odbierz darmowy kurs inwestowania dla początkujących
Załóż konto na: https://link-pso.xtb.com/pso/aKgIe
Do zarobienia!
Piotr Cymcyk

1 miesiąc temu




