W tych dniach powinniśmy dowiedzieć się jakie będą dalsze losy terminala kontenerowego w Świnoujściu. Przypomnijmy, iż nad tą niezwykle obiecującą dla Polski inwestycją zawisła groźba wstrzymania całego przedsięwzięcia. Stało się tak po lipcowym wyroku polskiego sądu administracyjnego, który uznał za zasadne zarzuty niemieckich organizacji ekologicznych, którym ta przygraniczna inwestycja się nie podoba. Sąd oczywiście nie działa w próżni i jego decyzja była efektem zmasowanego urabiania atmosfery przez wrogów wzrostu gospodarczego znaczenia Świnoujścia. Niestety niezależnie od wyroku sądu wyższej instancji inwestycja będzie przez cały czas poddawana w wątpliwość - jeżeli zajdzie potrzeba to pewnie także na poziomie sądownictwa unijnego. A inwestycje (jak każde przedsięwzięcie oparte o pieniądze) na takie presje reagują źle. I o to także toczy się tutaj gra.Reklama
Najpierw Turów, teraz Świnoujście
Niestety tego typu sytuacja nie jest zdarzeniem odosobnionym. Jeszcze za rządów Zjednoczonej Prawicy wybuchł bardzo podobny spór wokół kopalni w Turowie. Tam także mieliśmy koalicję organizacji ekologicznych (w tamtym przypadku nie tylko z Niemiec, ale również z Czech), którym funkcjonowanie kopalni się nie podobało. Tajemnicą poliszynela było również to, iż ekolodzy nie byli tylko i wyłącznie grupą zaniepokojonych obywateli - ich inicjatywa cieszyła się wsparciem władz lokalnych po stronie niemieckiej i czeskiej. Tam sprawa oparła się także o sądy europejskie. Rząd Mateusza Morawieckiego dość gwałtownie poradził sobie z oporami Czechów oferując w ramach nieoficjalnej ugody rozmaite zadośćuczynienia. Strona niemiecka o takim załagodzeniu sporu nie chciała jednak słyszeć. Oczywiście polski rząd nie mógł tak po prostu sprawy odpuścić - przede wszystkim dlatego, iż byłoby to skrajnie nieodpowiedzialne z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego Polski. Za naszą wschodnią granicą wybuchła właśnie wojna, ceny gazu i energii szalały, a w tej sytuacji tylko rząd złożony z samobójców albo idiotów mógłby zgodzić się na wstrzymanie wydobycia (a co za tym idzie wstrzymanie produkcji energii) w Turowie.
Na takie spory patrzeć można na dwa sposoby. Jeden z nich - nazwijmy go podejściem superpoprawnym - nie widzi w tych zdarzeniach problemu strukturalnego. Ot, żyjemy w zjednoczonej Europie i musimy liczyć się z tym, iż jak robimy jakieś inwestycje w rejonach przygranicznych, to nasi sąsiedzi-partnerzy powinni mieć coś do powiedzenia. I jak im się jakaś inwestycja nie podoba to mogą dochodzić swoich praw przed sądami. Koniec kropka.
Takie podejście jest jednak dla sporej (i mam wrażenie, iż rosnącej) części polskiej opinii publicznej przejawem skrajnej naiwności. A pewnie choćby gorzej - celowym działaniem na niekorzyść interesu polskiego państwa. W tej optyce zarzuty organizacji ekologicznych albo grup obywatelskich są czymś w rodzaju szerszej operacji mającej na celu torpedowanie polskich inwestycji rozwojowych albo wymuszaniem na Polsce takich zmian (np. polityki energetycznej), które będą czyniły nas bardziej zależnymi od zagranicznych wpływów. Nie jest tajemnicą, iż ślady takich działań prowadzą zwykle w jednym kierunku. I nie są to ani Czechy, ani Słowacja ani Litwa. Chodzi o jednego bardzo konkretnego sąsiada. Czyli o Niemców.
Nowe projekty rozwojowe w Polsce. "Zmieniają relację sił"
Berlin w ostatnich latach z niepokojem patrzy na przeróżne polskie inicjatywy rozwojowe. A to dlatego, iż zmieniają one relację sił pomiędzy sąsiadami. Polska z klienta niemieckiej klasy politycznej i podwykonawcy niemieckiej gospodarki staje się partnerem oraz gospodarczym rywalem. Stąd właśnie niechęć Niemiec do polskich wysiłków rozwojowych. A ponieważ nie może ona wybrzmieć wprost - niemiecki kanclerz czy premierzy landów nie mogą tak po prostu powiedzieć, iż nie chcą polski silniejszej gospodarczo. To musi się to dokonać "na miękko". Czyli właśnie drogą presji publicystycznej, symbolicznej albo sądowych nakazów czy zakazów.
I to właśnie prowadzi nas do historii takich jak Turów, Świnoujście. Oraz wiele innych. To przecież także historia lansowanej przez niemieckich ekologów (i kupionej przez polskich zielonych wchodzących dziś w skład rządu w Warszawie) opowieści o potrzebie budowy Parku Narodowego Dolnej Odry. Co oznaczać będzie koniec marzeń o przekształceniu rzeki w środkowoeuropejską arterię transportu rzecznego. Podobny spór czeka nas może już niedługo, gdy potwierdzą się doniesienia o odkryciu w okolicach wyspy Wolin złóż gazu i ropy. To pewne.
Dziś jest w Polsce tak, iż oparcie dla tego typu inicjatyw dzieli polską opinie publiczną z grubsza wedle linii politycznej polaryzacji. Prawa strona trąbi o tym niemieckim zagrożeniu na okrągło. A w tym samym czasie uśmiechnięty rząd i jego publicystyczna otulina sprawę raczej lekceważą twierdząc, iż nie ma tu żadnego problemu strukturalnego. Tylko odosobnione przypadki, których nie należy łączyć.
Gdybym mógł coś radzić obecnej rządzącym to właśnie to, by wzięli te prawicowe alarmy poważnie. Ignorowanie ich wzbudza tylko podejrzenia, iż faktycznie liberalna uległość wobec Niemiec jest zbyt duża. Rząd Tuska (albo kogoś, kto przyjdzie po nim, może jeszcze przed wyborami) powinien mocnej postawić w swojej polityce gospodarczej, europejskiej i zagranicznej kwestię niemiecką. Bardzo by to antyPiSowców wzmocniło w oczach Polek i Polaków. Także w kontekście nadchodzących wyborów parlamentarnych. Na ich miejscu tak bym właśnie postąpił. Bez postawienia na twardo "kwestii niemieckiej" liberałowie zawsze będą w kwestii inwestycji strategicznych na pozycjach defensywnych.
Rafał Woś
Autor felietonu przedstawia własne poglądy i opinie
Śródtytuły pochodzą od redakcji